Relacja z pieszej pielgrzymki z Tczewa na Jasną Górę

Opublikowano: 7 września 2013 - Aktualności

Jak to z tą pielgrzymką było

W pieszej pielgrzymce na Jasną Górę wziąłem udział po raz pierwszy. Zarazem była to moja pierwsza wizyta w Częstochowie w ogóle. Ruszałem po raz pierwszy, ale nie sam – kilka osób było mi już znanych z Odnowy w Duchu Świętym, do której należę. Tym, co mnie zmotywowało do wzięcia udziału w pielgrzymce, była pewna ważna osobista intencja, która – tak uznałem – domagała się czegoś więcej niż zwykłe omdlenie, domagała się jakiejś ofiary. Potem dołączyłem do tej głównej intencji wszystkie inne, nawet te, o których w danym momencie nie pamiętałem, choć pewnie powinienem pamiętać – wierząc, że Bóg przyjmie je wszystkie. Nie ja jeden tak zrobiłem. Intencje zresztą mnożyły się również w trakcie pielgrzymki – często ktoś prosił o modlitwę, zwłaszcza ludzie udzielający nam gościny. W jakich intencjach pielgrzymowali inni, można się było dowiedzieć podczas nowenny, kiedy odczytywano zgłaszane anonimowo kartki z intencjami. Często pojawiały się prośby o zdrowie, o błogosławieństwo w nauce, ale też o nawrócenie bliskiej osoby albo o uwolnienie jej od alkoholizmu. Były również intencje dziękczynne (przyznaję, że ja ten aspekt trochę zaniedbałem…). Cała zaś pielgrzymka modliła się za papieża Franciszka, a naszym hasłem było “Być solą ziemi”.

img070913_01Typowy dzień pielgrzyma zaczynał się o 5.00 rano lub wcześniej (rzadko o 6.00), potem o 6.00 msza (krótka!), następnie wymarsz. W drodze modlitwy poranne, po nich godzinki, a potem już w różnej kolejności: różaniec, koronka i konferencja, przeplatane mnóstwem pieśni i piosenek. Marsz był podzielony na trzy 10-12-kilometrowe etapy. Na postojach zaś często czekał na nas poczęstunek przygotowany przez gościnnych parafian z danej wsi (wyobraźmy sobie przygotowanie jedzenia i picia dla ok. 200 osób!). Ok. 17.00-18.00 docieraliśmy na nocleg (pokój, remiza lub stodoła, dla chętnych namiot), potem apel jasnogórski, o 10.00-11.00 spać – a rano od nowa, i tak przez dwa tygodnie.

 

Trudy pielgrzymowania

Pierwszy dzień minął mi w nie najlepszym nastroju, ponieważ zacząłem pielgrzymkę niepojednany z Bogiem – odczuwałem to zwłaszcza podczas wieczornego apelu, kiedy radośnie wielbiliśmy Boga (ach te piosenki z pokazywaniem…). Jak tu radośnie wielbić, kiedy sumienie nieczyste? Z tym pierwszym i najważniejszym problemem uporałem się dopiero drugiego dnia, notabene rzutem na taśmę, tuż przed mszą św. (w czasie mszy nie byłoby już okazji), w czym niewątpliwa zasługa wsparcia modlitewnego ze strony mojej mamy, która tak wtedy, jak i przez cały czas pielgrzymki wspierała mnie duchowo. Teraz mogłem wreszcie pełną piersią śpiewać o tym, że “żaden mur i żadna ściana (…) nie zatrzyma mnie już”.

Nie oznacza to jednak bynajmniej, że trudności się skończyły. Wszystkim nam przez całą trasę dokuczał standardowy zestaw pielgrzymkowych dolegliwości: jak nie pęcherze, to zakwasy lub inne kontuzje nóg, jak nie “asfaltówka”, to omdlenia i udary, jak nie udar, to przeziębienie – dla każdego coś miłego. Kiedy w niemiłosiernym upale wchodziliśmy do sanktuarium w Brdowie, miejscowy ksiądz witał nas, kropiąc, czy raczej oblewając wodą święconą dla ochłody. Deszcz spotkał nas tylko jednego dnia – wtedy zamiast “do Maryi stóp – tup, tup” śpiewaliśmy “do Maryi stóp – chlup, chlup”. Wychodząc zaś z Chełmna, śpiewaliśmy “Oto pęcherze, które dał nam Pan”. Z naszej grupy “odpadło” jednak tylko ok. 10 osób – z reguły z powodu kontuzji, nie udarów czy omdleń. Ci, co mdleli, wstawali i szli dalej.

Ja sam nie spodziewałem się zajść daleko, bo już drugiego dnia strasznie bolały mnie nogi. Było jednak wiele osób z rodziny i spoza niej, które modliły się za mnie, i chyba tylko tej modlitwie zawdzięczam, że szczęśliwie dotarłem do celu – mało tego, ani razu nie musiałem być nawet podwożony autokarem. A już na cud zakrawa to, że przy mojej wątpliwej kondycji nie rozchorowałem się, kiedy po najtrudniejszym dniu nocowałem pod gołym niebem. Myślę, że sprawdziły się na mnie słowa piosenki (zaczerpniętej z księgi Izajasza), którą nieraz śpiewaliśmy: “Ci, co zaufali Panu, odzyskują siły, otrzymują skrzydła jak orły, biegną bez zmęczenia”.

 

Co w pielgrzymce piszczy

img070913_02Ciekawe doświadczenie spotkało mnie w Toruniu. Nie wiem, czy jest to utarty zwyczaj, czy też rzadkość, ale pod koniec uroczystej mszy siedząca koło mnie kobieta poprosiła mnie o modlitwę za swoją córkę, “o odnalezienie właściwej drogi w życiu” i dała mi jej zdjęcie. Zapewne wybrała mnie na chybił trafił, ale i tak poczułem się wyróżniony, jakbym dostał specjalną misję do wykonania. Innym niezwykłym dla mnie doświadczeniem był ostatni apel przed Częstochową, kiedy była okazja do tego, aby każdy z każdym się pojednał albo po prostu wyraził swoją sympatię; śpiewaliśmy specjalną pieśń, stając jeden naprzeciwko drugiego i patrząc sobie z bliska w oczy, i kolejno zmienialiśmy się w parach. To również wówczas podziękowaliśmy księdzu Andrzejowi, który po raz ostatni prowadził grupę tczewską. Wiąże się z tym zabawna scena: podrzucaliśmy go chyba ze 40 razy w powietrze, a potem jeszcze się wszyscy na niego znienacka rzuciliśmy, żeby go uściskać (czytaj: przewrócić na ziemię).

Jednym z moich ogólnych wrażeń z pielgrzymki jest to, że spotkałem tu wielu młodych ludzi, którzy traktują swoją wiarę serio i widać to w ich zachowaniu – jest to krzepiące doświadczenie. Innym moim wrażeniem jest to, że pielgrzymka to czas, kiedy można się dużo “namodlić” – cały dzień jest wypełniony modlitwą. Przy którychś rozważaniach pomyślałem sobie – nie po raz pierwszy – że na modlitwie nie ma co oszczędzać czasu. Jak to ktoś powiedział, modlitwa to jest spotkanie z Bogiem i wspólne z Nim tracenie czasu. Pewną praktyczną nauką, którą wyniosłem z pielgrzymki, jest również to, że można i trzeba wyszukiwać wiele intencji do omodlenia – a to za brata, który wykazał się nieżyczliwością, a to za napotkanego gdzieś pijaka itp.

Skoro mowa o modlitwie, to mam też taką refleksję. Któregoś dnia odmawialiśmy jakiś akt zawierzenia Maryi. Zwykle przy takich modlitwach coś mnie lekko niepokoi. No bo jakże to tak – oddać się do dyspozycji Jezusowi czy Maryi, tak bez zastanowienia? Przecież to trzeba przemyśleć, to coś jak przysięga… A tym razem – przynajmniej przez chwilę – miałem poczucie, że oczywiście, że przecież znaleźć się pod opieką Maryi to coś najbardziej upragnionego, to sama radość. Widać więc, że można zupełnie różnie do tego podejść. I czuję, że nieufność do Boga jest irracjonalnym odruchem, a zaufanie wynika z realistycznego spojrzenia na sprawę.

Na pielgrzymce zwróciło też moją uwagę to, że jest ona świetną okazją do spełniania najprostszych dobrych uczynków, takich jak ” głodnych nakarmić” czy ” spragnionych napoić” – takie okazje sprawiały radość i czułem, że będzie mi tego brakowało po powrocie (teraz wiem, że uczynki, które mam do spełnienia poza pielgrzymką, są trudniejsze i bardziej wymagające… Łatwiej podzielić się wodą niż zdobyć się wobec kogoś na cierpliwość). Ciekawe było również to, że pod wpływem gościnności ludzi przyjmujących nas pod swój dach jeden z braci (na pielgrzymce mówimy do siebie ” bracie” i ” siostro” ) stwierdził, że teraz już nie wahałby się, gdyby miał sam przyjąć pielgrzymów do swojego domu. Co prawda była to refleksja czysto teoretyczna, bo przez Tczew pielgrzymki nie przechodzą, ale zawsze jest to zmiana nastawienia.

Któregoś dnia podczas rozważań drogi krzyżowej (prowadził ją, zdaje się, ksiądz Karol) padła taka myśl, że choćbyś szedł do Częstochowy nie piechotą, tylko na kolanach i nie dwa tygodnie, tylko całe życie, to i tak nie zadośćuczyniłbyś za swoje grzechy – to może tylko Jezus. To potwierdzało moje własne przemyślenia, że tak naprawdę najwartościowszą rzeczą, jaką zrobiłem przez te 15 dni, nie był wysiłek i wyrzeczenia związane z pielgrzymowaniem, ale codzienne przystępowanie do komunii świętej. Jak się nad tym dobrze zastanowić, to cała reszta – zmęczenie, pot, pęcherze, nocowanie po stodołach, niedosypianie, wędrówka w upale i w deszczu przez pół Polski – to drobiazg, nawet nie tyle dokonanie czegoś, ile wyrażenie dobrej woli z mojej strony i nic więcej – w porównaniu z ofiarą, jaką Pan Jezus składa z siebie na ołtarzu. Wiem, że mówię trochę jak ksiądz na kazaniu, ale chcę to powiedzieć: nasze wysiłki mają wartość tylko o tyle, o ile są połączone z ofiarą Pana Jezusa, a to dzieje się w sakramentach pokuty i Eucharystii. Jeszcze dobitniej ujął to kiedyś pewien ksiądz, który mnie spowiadał: komunia św. to najcenniejsza rzecz we wszechświecie. Trochę mnie to wówczas zdziwiło, ale to prawda: komunia to Bóg we własnej osobie – nie ma już nic ważniejszego.

 

Szczęśliwe zakończenie

img070913_03I wreszcie nadszedł ten dzień, kiedy dotarliśmy do celu wędrówki. Wkroczyliśmy do Częstochowy, a potem nawiedziliśmy kaplicę cudownego obrazu. Niestety – z konieczności – na bardzo krótko, bo grupy pielgrzymkowe przychodziły jedna za drugą, niekończącym się pochodem. Zapewne każdy przeżywał tę chwilę na swój sposób i nawet nie próbuję odgadywać, co kto wówczas czuł. Powiem tylko tyle, że widziałem niemało łez, a i mnie się łezka w oku zakręciła. Potem była uroczysta msza na wałach i tak nasza pielgrzymka osiągnęła swoje szczęśliwe zakończenie. Po wszystkim wracaliśmy specjalnym pociągiem, gdzie jeszcze się na koniec rozśpiewaliśmy przy akompaniamencie naszej silnej grupy muzycznej, odśpiewaliśmy ostatni apel i wszyscy się z wszystkimi pożegnaliśmy przed dotarciem do Tczewa, gdzie na peronie czekali już nasi bliscy.

W charakterze epilogu wspomnę jeszcze o tym, że wśród doświadczonych pielgrzymów pojawiały się opinie, iż tegoroczna pielgrzymka nie miała takiej atmosfery jak poprzednie, że była bardziej świecka niż duchowa. Jako pierwszoroczny nie mogę tego oczywiście ocenić, ale jeśli chodzi o to, że na pielgrzymce było dużo elementów wesołych, zabawowych, to mnie się to akurat bardzo podobało. Cieszę się, że była to pielgrzymka i do tańca, i do różańca. Szczytem tej wesołości był apel, na którym odbył się “chrzest” pierwszorocznych (w tym mnie) – śmiechu było wówczas co niemiara. Poza tym wydaje mi się, że ta radość miała też wymiar ewangelizacyjny – np. kiedy bez zachęty (i dozoru) księży rozśpiewaliśmy się i rozklaskali ku chwale Pana na częstochowskim deptaku, wzbudzając zainteresowanie i aprobatę m. in. dwóch panów, którzy nie sprawiali wrażenia przesadnie pobożnych (“Nareszcie jakaś normalna pielgrzymka!”). Ja sam zresztą na pielgrzymce doszedłem do wniosku, że całkiem dobrze można się modlić… krzykiem. Przez kilka pierwszych dni, dopóki nie opuściła mnie energia, śpiewałem coraz głośniej. A przecież był jeszcze ks. Karol, któremu ciągle humor dopisywał, a ponadto któregoś dnia przed odmówieniem tajemnic radosnych odśpiewaliśmy “Dzisiaj w Betlejem” (bo przecież w tych tajemnicach rozważamy m. in. narodziny Pana Jezusa). Więc chyba coś w tym jest, że tczewska pielgrzymka jest najgłośniejsza i najradośniejsza… i myślę, że to tym lepiej. Bo jak powiedział św. Jan Bosco, szatan boi się ludzi radosnych.

Dodam jeszcze drugi epilog. Od pielgrzymki cały czas niby już wiem, że za rok pójdę znowu, tylko że mając świeżo w pamięci trudy pielgrzymowania, nie byłem jak dotąd w stanie zdobyć się na stanowcze postanowienie, że za rok znowu je podejmę. Zdążyłem jednak w ostatnim czasie dostrzec, że pielgrzymka przyniosła bardzo konkretne efekty – i to stanowi dla mnie motywację, by pielgrzymować powtórnie. Zresztą już samo postanowienie uczestnictwa jeszcze przed pielgrzymką przyniosło taki skutek, że tym postanowieniem niechcący zainspirowałem koleżankę, która pielgrzymować nie może, do odmówienia bardzo wymagającej nowenny pompejańskiej zamiast uczestnictwa w pielgrzymce. Skoro więc pielgrzymka jest tak skuteczną formą modlitwy, to nie mam już się nad czym zastanawiać – po prostu muszę za rok znów pójść na Jasną Górę!

Karol Chojnowski

Brak komentarzy do wpisu “Relacja z pieszej pielgrzymki z Tczewa na Jasną Górę”

Skomentuj wpis

Powrót do strony głównej | Poprzedni post | Następny post